50-lecie kapłaństwa ks. dr. Władysława Sowy

Jubileusz 50-lecia kapłaństwa obchodzi w tych dniach ks. prałat dr Władysław Sowa, wieloletni rektor i wykładowca Wyższego Seminarium Duchownego w Kielcach.

Z tej okazji przypominamy rozmowę z ks. prof. Władysławem Sową pod tytułem: "Byłem w wojsku z błogosławionym ks. Jerzym Popiełuszką".

- Mija kolejna rocznica tragicznej śmierci ks. Jerzego Popiełuszki. Ksiądz znał go osobiście…

- Dla mnie to wielka łaska od Pana Boga, że mogłem być naocznym świadkiem dwóch lat życia błogosławionego księdza Jerzego Popiełuszki. Spędziliśmy je w Jednostce Wojskowej 4413 w Bartoszycach, na północy Polski. Z księdzem Jerzym służyliśmy w drugiej kompanii, z tym, że ja w drugim plutonie, a on w trzecim. Tuż po wcieleniu, jeden z oficerów politycznych, mówiący ze wschodnim akcentem, powiedział nam: „Wy byście w wojsku nie byli, gdyby waszym biskupom nie zachciało się przebaczać”. To właśnie po liście biskupów polskich do niemieckich w 1966 roku alumnów zaczęto powoływać do wojska.

- Jak wyglądała służba wojskowa kleryków?

- Nasi dowódcy chcieli, abyśmy zrezygnowali z dalszej nauki w seminarium. W zamian stawały przed nami otworem wszystkie uczelnie, zarówno wojskowe, jak i cywilne. Jeśli jednak nie udałoby się nas przekonać i pozostalibyśmy w seminarium, to chciano wychować nas na księży lojalnych wobec władzy ludowej. W tym celu stosowano metodę „dziel i rządź”, między innymi poprzez uznaniowe udzielanie przepustek lub zaangażowanie do pracy kulturalno-oświatowej. Na przykład przyjeżdżał wagon z 60 tonami mąki, koledzy szli go rozładowywać. W tym czasie dwóch-trzech zostawało, aby redagować gazetkę oświatową. Jedni pracowali więc ciężko fizycznie, a inni, pisząc, mieli lżej i jeszcze dostawali za to przepustkę. W taki sposób chciano zasiać niezgodę między nami. Mnie także wyznaczono do napisania jakiegoś artykułu. Odmówiłem i wolałem nosić mąkę.

- Poniósł ksiądz konsekwencje?

- Zostałem ukarany dziewięciodniowym zakazem opuszczania koszar. Było to kara gorsza i cięższa od aresztu, ponieważ aresztowany oddaje pas, sznurówki, żeby się nie powiesił i nie musi nic robić. Mając ZOK byliśmy ganiani od rana do wieczora i musieliśmy się meldować u oficera dyżurnego. Podczas ZOK-u spotkałem księdza Jerzego, który też dostał taką karę. Kiedy skończyłem ten dziewięciodniowy ZOK, od razu zostałem wyznaczony do grania w siatkówkę i miałem otrzymać 48-godzinną przepustkę. Tego wyróżnienia również odmówiłem. Za to dostałem kolejne 9 dni ZOK-u. Ksiądz Jerzy podobnie. Wtedy bliżej go poznałem, bo razem meldowaliśmy się u oficera dyżurnego.

- Jakim był człowiekiem?

- Średniego wzrostu, szczupły, jak my wszyscy wtedy. Koleżeński, chętny do pomocy. Dał się też poznać jako człowiek o zdecydowanym charakterze i nieugiętej postawie. W izbie żołnierskiej inspirował wspólne modlitwy, za co też był karany. Myślę, że to również przełożyło się na jego dalsze losy. On widząc tę niesprawiedliwość społeczną, mocno zaangażował się po stronie „Solidarności” i tak realizował dewizę świętego Pawła: „Zło dobrem zwyciężaj”.

- W wojsku także?

- Tak. On był bardzo życzliwie nastawiony do każdego człowieka. Za jego niezłomną postawę wobec wiary przełożeni w jednostce mu dokuczali, ale w nim nie uświadczyłeś chęci odwetu lub mściwości. On im przebaczał.

- Wtedy ksiądz Jerzy nosił inne imię…

- Znaliśmy go jako Alka, bo nazywał się Alfons Popiełuszko. Jego mama powiedziała mi kiedyś, że otrzymał to imię po jej bracie, który zginął w młodym wieku. Ale Alfons źle się kojarzy w języku polskim, dlatego został przekonany do jego zmiany. Kiedy kończył Seminarium Prymasowskie w Warszawie, posługiwał się już imieniem Jerzy. Znając go, wydaje mi się, że nawiązał w ten sposób do walki świętego Jerzego ze smokiem symbolizującym zło. Myślę, że odnosił tę walkę do ówczesnej rzeczywistości w Polsce i być może dlatego wybrał sobie właśnie tego świętego na patrona.

- Kiedy ksiądz Jerzy Popiełuszko zaangażował się w „Solidarność”, ksiądz był we Włoszech…

- W Rzymie studiowałem w latach 1977-1983. Dochodziły do nas wiadomości o tym, co dzieje się w Polsce, ale nie mogłem tych wydarzeń śledzić na bieżąco. O wszystkim dowiedziałem się po powrocie do kraju.

- W 1984 roku ksiądz Jerzy został zamordowany…

- Z księżmi z wojska bardzo mocno przeżywaliśmy jego śmierć. On wychodził do ludzi z otwartym sercem. Był zawsze po stronie tych, którzy potrzebowali wsparcia i walczyli o słuszne prawa. Został zamordowany za prawdę, którą głosił. Chciano go uciszyć, przerwać życie i działalność, ale jego śmierć przyniosła odwrotny skutek niż zamierzali sprawcy tej zbrodni. W chrześcijaństwie tak jest, że to co po ludzku wydaje się klęską, po jakimś czasie okazuje się zwycięstwem. Tak było w przypadku księdza Popiełuszki, co uwieńczyła jego beatyfikacja. My, koledzy z wojska, spotykamy się co roku w trzeci poniedziałek października w kościele św. Stanisława Kostki na Żoliborzu w Warszawie i przez wstawiennictwo księdza Jerzego polecamy Panu Bogu sprawy Kościoła i naszej Ojczyzny.

- Jak to jest osobiście znać męczennika wyniesionego na ołtarze?

- Kiedy przechodzę obok pomnika księdza Jerzego w Kielcach, zawsze modlę się za jego wstawiennictwem. Będąc rektorem WSD polecałem jego opiece seminarium i alumnów. Zwracam się do niego po przyjacielsku, tak jak w wojsku: „Alku, pomóż” (ks. Sowa ma łzy w oczach). Mamy w niebie potężnego orędownika, któremu możemy polecać nasze sprawy, bo jako błogosławiony jest blisko Pana Boga.

- Dziękuję za rozmowę.

Katarzyna Bernat